Press "Enter" to skip to content

42. Festiwal Filmowy w Miami kładzie nacisk na animację: ‘Jupiter’, ‘Olivia’ i ‘Spermageddon’ pokazują, że ten format nie jest tylko dla dzieci

Źródło obrazu:https://www.miamiartzine.com/Features.php?op=Article_42nd+Miami+Film+Festival+Shines+Spotlight+On+Animation

Pierwszy dzień 42. Festiwalu Filmowego w Miami jest już za nami, a w wielu aspektach był to spacer po alei wspomnień.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu doroczna prezentacja ruchomego obrazu w Magic City odbyła się w ikonicznym Teatrze Olympia na Flagler Street, gdzie wiele osób miało okazję uczestniczyć w wydarzeniu w pełnym wymiarze podczas jego świetności.

Przybyłem do Miami w 1995 roku, więc edycja z 1996 roku była pierwszym festiwalem, w którym uczestniczyłem.

Co czyni to jeszcze bardziej rozczarowującym, to fakt, że miejsce, przynajmniej w swojej obecnej kondycji, nie było gotowe do najwyższej klasy w czwartek.

Liczby uczestników, choć jeszcze nie sięgające poziomów sprzed pandemii, z pewnością zmierzają w dobrym kierunku, ale publiczność musiała znieść Florydzką premierę „Meet the Barbarians” Julie Delpy w warunkach, które były… znacznie cieplejsze niż zwykle, co sugeruje, że klimatyzacja w Olympia wciąż wymaga dopracowania.

Najbardziej rozczarowujące było to, że muzyka organowa, która wita filmowców wchodzących do teatru, z gwiaździstym sufitem i oszałamiającym śródziemnomorskim wzornictwem, była nieobecna w M-I-A.

Organy Olympii leżały nieużywane, milczące, w prawie ciemności.

Delpy, która miała być obecna na pokazie tej dramedii, w której reżyseruje i gra, musiała się wycofać, ponieważ w ostatniej chwili została zaangażowana do najnowszego filmu reżysera „Triangle of Sadness” i „Force Majeure” Rubena Östlunda.

Nominowana do Oscara artystka przeprosiła żarliwie w wideo, które wysłała z Węgier, gdzie kręci „The Entertainment System Is Down” u boku Kirsten Dunst, Keanu Reevesa i Daniela Brühla.

Festiwal organizuje również specjalny pokaz „Before Sunrise”, który pomógł postawić Delpy na mapie amerykańskich widzów w 1995 roku.

Ale to wciąż bardzo wczesny etap tegorocznego festiwalu, a z wieloma kolejnymi pokazami zaplanowanymi w Olympia, te niepowodzenia stają się podstawą do powrotu.

Trzymajmy kciuki, aby w ciągu pozostałych dni 2025 Miami Film Festival, który trwa do niedzieli 13 kwietnia, przebiegał bardziej gładko.

W zeszłym roku moja relacja koncentrowała się na trio rodzimej, kręconej na Florydzie produkcji.

W tym roku eklektyczna linia programowa, z jej wyraźnym globalnym akcentem, stworzyła miejsce dla trzech animowanych filmów, które pokazują, że format ten nie jest tylko materią zabaw i seansów dla rodzin.

Jeden z nich osadzony jest w słonecznym stanie, drugi pochodzi z Dominikany, a trzeci, norweska produkcja o dość pikantnej tematyce, z pewnością stanie się jednym z wiodących tematów dyskusji w tym roku.

Zacznijmy od „Boys Go to Jupiter”: długometrażowego, prowokującego do myślenia o amerykańskim kapitalizmie filmu z florydzką nonszalancją, o podnoszeniu się i z ekscytującym zwrotem sci-fi.

Ten trippy film od artysty Juliana Glandera zdaje się być dobrze zorganizowany, ale jego fabuła kręci się w kółko bez konkretnego celu.

Nieokreślona lokalizacja na Florydzie będzie znajoma dla każdego, kto spędził czas w środkowej części stanu.

Billy 5000 (głos TikTokera Jacka Corbetta) może nie ukończyć szkoły średniej i przetrwać, dostarczając jedzenie do ekscentrycznych ludzi w swoim sklasyfikowanym otoczeniu, ale pod szarym obliczem kryje się niezaprzeczalny zapał młodego przedsiębiorcy.

Jest to wyraźny kontrast między nim a jego leniwymi przyjaciółmi, którzy prowadzą życie, które Billy, który mieszka w garażu siostry i jest estranged od matki, dąży do przezwyciężenia.

Co się stanie, gdy Billy, który, podobnie jak większość postaci w tym filmie, przypomina zabawki Fisher-Price, spotyka słodkiego, kształtnego fioletowego stwora o tajemniczych umiejętnościach?

Niewiele się dzieje, w rzeczywistości.

Styl wizualny Glandera w 3D ma swobodny, DIY urok, który przypomina programy, które można było obejrzeć w nocy na „Adult Swim”, gdzie twórca, który tutaj debiutuje pełnometrażowo, również prezentował swoje dzieła.

Czasami przypominał mi uroczy belgijski film „A Town Called Panic”.

Ale „Boys Go to Jupiter” po prostu leży, kontentując się przytulaniem własnej generacji Z, przetykanej sporadycznymi musicalowymi wstawkami, które mogą wywołać kilka chichotów, gdy jesteś na haju, lecz mogą być rażąco irytujące, gdy przeżywasz ten gatunkowy zgiełk trzeźwo.

Fabuła w pewnym stopniu gęstnieje, gdy Glander wprowadza Dolphin Groves, dynastię soku pomarańczowego zarządzaną przez dr Dolphin (Janeane Garofalo).

Aging scientist, której przeszłość jest połączona z niewiarygodną miejską legendą, traci wiarę w swoją córkę (Miya Folick), która pragnie być znana jako Rozebud, dziedzicząc to imperium sokowe.

Większość bardziej intrygujących momentów filmu znajduje się na obrzeżach: zniewalające niebo nocą, mini-golf o tematyce prehistorycznej, „Problemista’s” Julio Torres podkłada głosy postaciom drugoplanowym w nieprzetłumaczonym na angielski hiszpańskim.

Częściej niż nie, ta introspektywna opowieść to po prostu zbyt wpatrzona w siebie.

Kolejny film to „Olivia & the Clouds”: odcinek latynoamerykańskiego realizmu magicznego, który wprowadza surrealizm, tej jaskrawo przedstawionej medytacji na temat relacji, samotności i pustki pozostawionej przez odejście ukochanej osoby.

Ten dominikański projekt rzuca na widza różne style animacji, a także dodaje kilka sugestywnych ujęć Super 8 mm do miksu.

Krzywa, wnętrzności-domek narracja filmu może stanowić wyzwanie dla widzów, którzy wolą, gdy fabuły są przedstawiane w prosty sposób.

To niekoniecznie jest coś złego.

Reżyser Tomás Pichardo-Espaillat zaczyna film od tytułowej postaci (głos Olgi Valdez), samotnej w swoim skromnym wiejskim domu z blaszanym dachem, który nie utrzymuje deszczu.

Czy naprawdę jest sama? Wygląda na to, że rozmawia z kimś spod swojego łóżka.

Film wprowadza widzów do bardziej miejskiego otoczenia i skomplikowanych życiorysów Barbary (Dominique Goris), ilustratorki, która kłóci się ze swoim wciąż związkowym, ale nie nazwijmy go chłopakiem Mauricio (Fery Cordero Bello).

Następnie poznajemy Doñę Olivię (Elsa Núñez), matkę Ramóna, która spędza dnie, tęskniąc za mężem i być może jest mostem łączącym wiejskie sceny z resztą filmu.

Patrzenie, jak postacie wymieniają przerzucające się żarty i dominikańskie wyrażenia takie jak „siempre la misma vaina” to część zabawy.

Ale gdy myślisz, że masz wszystkich bohaterów w miarę dobrze skategoryzowanych, Pichardo-Espaillat dodaje kolejną warstwę: historia Ramóna (Héctor Aníbal) i jego romansu z rośliną, która rozmawia z nim kobiecym głosem.

W tej części „Olivia & the Clouds” osiąga swój szczyt, sugerując wariację na temat Audrey II z „Little Shop of Horrors”.

Aby do tego dojść, Pichardo-Espaillat stosuje szereg montażowych ujęć, które początkowo są intrygujące, ale z czasem stają się męczące.

Sprawiają, że ten 80-minutowy film zdaje się znacznie dłuższy.

Jednak nawet gdy jego elementy są zbyt luźno powiązane, loty fantazji w „Olivia & the Clouds” są dziwnie kojące.

Gra toczy się jak przenikliwy artystyczny kolaż, który jest zbyt ulotny dla samego siebie, ale wykorzystuje logikę snu, aby cię ponieść.

Nagradza twoją cierpliwość eksplozją kreatywności.

Kolejnym filmem jest „Spermageddon”: to żartobliwe, wulgarne i prostackie, ale jednocześnie niezwykle ujmujące podejście do pozytywnej seksualności z Norwegii, idealny oddech od litanii poważnych filmów o poważnych tematach, które widzowie festiwalu będą doświadczać przez następne 10 dni.

To inteligentna koncepcja, która jest autoironicznym komentarzem na temat bezsensownej animacji, której nie wiedziałeś, że potrzebujesz.

A film ten ma również numery muzyczne!

Naszym ludzkim protagonistom są Jens (głos Christian Fredrik Mikkelsen), niezgrabny rudy, który spędza zbyt dużo czasu na Pornhubie, oraz Lisa (Nasrin Khusrawi), krągła dziewczyna z sąsiedztwa, której zewnętrzna pewność maskuje młodzieńcze niedogodności i zamiłowanie do subkultury geekowskiej, co przyciąga ją do Jensa.

Oni oboje spędzają weekend z przyjaciółmi, z dala od nadzoru rodziców, tworząc doskonałe warunki na potencjalnie odświeżającego hanka panky.

Jednak „Spermageddon” opowiada również historię Simena (Aksel Hennie) i Cumilli (Mathilde Storm), dwóch plemników, które żyją w jądrach Jensa i mają sprzeczne poglądy na temat sejsmicznych, seksownych czasów, które potencjalnie zaprowadzą ich na poszukiwanie zapłodnienia jajka.

Cumilla postrzega wydalenie płynów ustrojowych jako swoje przeznaczenie, podczas gdy Simen, równie nerdowski jak jego gospodarze, kwestionuje, czy to zebranie jest wszystkim, co ich dotyczy.

Druga narracja to w zasadzie końcowy segment filmu Woody’ego Allena „Everything You Always Wanted to Know About Sex”, tylko przekształcony w podróż bohatera, która przypomina filmy DreamWorks, takie jak „Antz” (który także zrealizował głos Allena) i „Bee Movie”, z domieszką Disney-Pixarowych filmów „Inside Out”.

Paralele do Pixara nie kończą się tutaj.

Ten widok Jensa natychmiast przywodzi na myśl Alfredo Linguiniego z „Ratatouille”.

Reżyserzy Tommy Wirkola i Rasmus A. Sivertsen z gracją splatają obie narracje, do tego stopnia, że arc Simena i Cumilli staje się jakąś rodzajem podróży Tolkiena, na którą zarówno Jens, jak i Lisa mogą się rozgrzać.

Zaledwie krótkie numery taneczne oczywiście wykrzykują „South Park”, inna inspiracja, która mocno unosi się nad tę niegrzeczną przygodą.

Nie wszystko w „Spermageddon” działa.

Złoczyńca filmu, ‘roidowany plemnik z super kostiumem, który jest ukłonem do „Iron Man”, to jednowymiarowy czarny charakter do kręcenia wąsów, choć jedna z pierwszych scen jest skutecznym hołdem dla „Robocop”.

Również coś wydaje się zbyt proste i powierzchowne w sposobie, w jaki film kończy niektóre z postaci drugoplanowych.

Jednak pozytywne wibracje i zaskakująco postępowe spojrzenie wygrywają w tej pro-choice odysei, gdzie wulgarny jest zaskakująco zdrowy.

Comments are closed.